Opowiem Wam jak wygląda bałkańskie wesele. I chociaż to, na którym byliśmy, to w zasadzie miks bałkanskiego stylu i amerykańskich zwyczajów, wyszło naprawdę nieprzęcientnie! Duża w tym zasługa Rade Serbedzija, który jest wybitnym aktorem i jego arcy zdolnej żony Lenki Udovićki, która zajmuje się reżyserią znakomitych sztuk teatralnych, a którzy jako najbliższa rodzina panny młodej, czuwali nad całym przedsięwzięciem. Wszystko zaczęło się od przeprawy łodzią na ląd z Brijuni - łodzią nietypową, bo pulsującą energią i bałkańskimi rytmami.
Prosto z łodzi, zebraliśmy się na głównym placy w Fażanie, gdzie wraz z nami zebrał się cały tłum gapiów obserwujących to zbiegowisko wystrojonych ludzi ale też głośnych i gorących rytmów.
Wśród nas krążyły małe druchenki w identycznych sukniach, sprzedając co łaska obowiązkowe kicenje.
A dla tych, którzy zgłodnieli podczas krótkiego rejsu czekały wybitne przekąski i lampka wina.
Następnie cały ten wuklan energii pod postacią porywających bałkańskich rytmów i roztańczonego tłumu gości, z panem młodym na czele, ruszył małymi, urokliwymi ulicami miasteczka, aby odbić pannę młodą .
W końcu dotarliśmy do pięknie udekorowanej willi, z której wyglądały wszystkie kobiety rodu (a sióstr i siostrzenic panna młoda ma mnóstwo) nucące tradycyjne pieśni powstańcze.
Rade dyrygował całą orkiestrą z góry i chociaż ostatnie słowo należało do panny młodej, oceniał wyczyny pana młodego, który dostał trzy następujące po sobie zadania do spełnienia - rzut winogronem w ostatnie okno (wysokiej) kamienicy (zakończone porażką), odśpiewanie jednej z regionalnych pieśni po serbo-chorwacku (pan młody jest amerykaninem i nie zna słowa w tym języku = kolejna porażka) oraz strącenia jabłka, wiszącego na sznurku spuszczonum z samej góry budynku (sukces!).
W międzyczasie pozostałe "okna" podjudzały pannę młodą krzycząc: na pewno go chcesz?! nie sprostał zadaniu! kochasz go nadal?! jesteś pewna?! a schowana panna młoda krzyczała w wielkiej desperacji HOĆU!! (czyli chcę!), niemal zagłuszana przez grajków na dole, którzy jeszcze podgrzewali atmosferę!
W końcu czekający na dole orszak młodego (polewany co i raz wodą w celu "przepędzenia" nieudacznika), zasłużył na mały poczęstunek - rakiję i chleb.
Po wielu trudach panna młoda została pozyskana, po czym cały gwarny tłum powrócił na Brijuni, gdzie zostaliśmy przetransportowani do wiekowych rzymskich ruin nad brzegiem morza, gdzie czekał na nas szampan i piękne melodie płynące z harmonii.
Viktor po absolutnym zachwycie towarzyszącym muzyce i zamieszaniu w Fażanie, kompletnie nie wykazał zainteresowania samą ceremonią zaślubin i z wielką determinacją maszerował po murach ruin.
Po pewnym czasie pojawił się orszak z panną młodą.
Same zaślubiny miały miejsce na wzniesieniu, pod starodrzewiem, przy akompaniamencie skrzypiec, na których przygrywał pewien zaprzyjaźniony szkot...
Po wręczeniu sobie obrączek przez państwa młodych, soczystym pocałynku i toaście wzniesionym szampanem, zostaliśmy przetransportowani do bajkowego namiotu, położonego na równie bajecznej plaży, otoczonego pozotałościami budowli z czasów bizancjum, które były pięknie wyeksponowane i nadawały całości romantyczny charakter.
Mimo, że bardzo cieszyłam się na moment, kiedy znajdziemy się w ciepłym namiocie (pogoda wieczorem nie dopisała), a tym samym odkrycie całej sukienki, dziękowałam Violci za tę kurteczkę, która choć niepozorna, naprawdę uratowała mi życie!
Po tym, jak zasiedliśmy do stołów, zaczęła się kilkugodzinna biesiada, na którą składały się głównie wspaniałe owoce morza, ryby, oryginalna istriańska szynka i sery i przede wszystkim trufle, z których Istria słynie.
Nasz stół, zgodnie z obowiązujecym na ten wieczór dress code, udekorowaliśmy kapeluszem :-)
Mój faworyt (po który wracałam do kucharza sześć razy...) penne z sosem kremowym, który dosłownie rozpływał się ustach, dobawiony czarnymi truflami. Cudowność!
I wyborne przegrzebki, miękkie, soczyste i delikatne.
A oto namiot weselny dnia następnego, już w trakcie rozbiórki.